Wisiałem w szafie długo nie używany. Było nudno. Czasami przy otwarciu drzwi wpadało trochę światła i ukazywał się właściciel – mój, szafy i wszystkiego, co się w niej znajdowało. Tymi otwarciami mierzyłem swój czas. Dzień zaczynał się, gdy pan szafy ukazywał w otwartych drzwiach, z miną nieszczęśnika zmuszanego do czynów, które są wbrew jego naturze. Przeważnie przeciągle ziewał i drapał się ostentacyjnie pod pachą. Czasami stękał i robił zbolałą minę. Innym razem, ze wzrokiem pełnym winy i barkami pochylonymi do przodu wpatrywał się tępo we wnętrze szafy. Jego oczy, szkliste i bez wyrazu patrzyły nic nie widząc. Całość przedstawiała obraz rezygnacji i totalnego braku energii.
Były też dni, kiedy w promieniach słońca ukazywał się człowiek zadowolony z siebie, w jego oczach błyskała iskra i unosząc lekko brew, jakby w zalotach, podśpiewywał coś cicho.
Na szczęście cicho. Pewny siebie, wyjmował ubranie zdecydowanym ruchem.
Chyba każde poranne wejście było inne.
Myślał pewnie, że nikt go nie obserwuje. Mylił się bardzo. Mieliśmy wspaniały ubaw, a tak naprawdę jego życie było naszym życiem. Byliśmy jego częścią, ale sami przeżywaliśmy wszystko po swojemu. Komentowaliśmy jego nastroje. Martwiliśmy się o niego lub cieszyliśmy razem z nim jego radościami i szczęściami. Sami poznawaliśmy życie dzięki niemu, zachowując jednocześnie samodzielność i wolność. Życie krawata, garnituru czy koszuli było z nim związane, ale zarazem dla każdego odrębne. Wybieranie przez człowieka garderoby dawało nam powody do całodziennej dyskusji. Mogliśmy się domyślać, co planuje na dziś, dokonując wyboru ubrania. Wiedzieliśmy, kiedy idzie tylko do pracy, kiedy ma randkę, pogrzeb, ślub. Mówił nam swoim wyborem, kiedy są niedziele, święta, a o wyjazdach na urlop informował nas bardzo dokładnie. Nie zdawał sobie nawet sprawy jak dużo o nim wiedzieliśmy i jak byliśmy mu życzliwi i bliscy.
Nie było to tak do końca bezinteresowne, przecież jego sukcesy w życiu wpływały na nasze bytowanie. Mieszkaliśmy teraz nie w jakiejś zatłoczonej szafie tylko w dość wygodnej garderobie. Żaden superluksus, znany nam z opowiadań innych ubrań spotykanych w naszej pracy, ale byliśmy z tego zadowoleni, bo przecież wiedzieliśmy, że może być gorzej.
Ten rodzaj naszego lokum zapewniał nam też możliwość wspólnego przebywania. Mieliśmy swobodny kontakt pomiędzy marynarkami, spodniami, koszulami, płaszczami i butami. Trochę gorzej przebiegała komunikacja z bielizną i skarpetkami. Leżały w szufladach, ale mogliśmy się przynajmniej słyszeć. Piżamy przeważnie odsypiały nocną robotę, ukryte w szafie.
Na półkach leżały swetry, koszulki i cała dzianina.
Nasz system komunikacji działał bez zarzutu.
To, że naszemu właścicielowi dobrze się wiodło, dawało nam też możliwość zachowywania odpowiedniej higieny. Byliśmy na czas prani, ładnie pachnieliśmy. Prasowanie trochę bolało, ale rekompensował to dobry wygląd i poczucie świeżości.
Łączyła nas pewnego rodzaju symbioza wegetacyjna, o której nie wiedział nasz pan. Był przekonany, że jesteśmy tylko martwymi przedmiotami. Może to i dobrze, bo mogliśmy wtedy zachowywać w tajemnicy swój świat i, jak to w symbiozie, staraliśmy się przydawać w życiu naszemu panu, by nasz los też się nie pogarszał.
Nasze bytowanie było ciekawe i pełne niespodzianek. Panował ciągły ruch, a liczba informacji, które sobie przekazywaliśmy, imponująca. Mówiłem na początku, że się nudziłem, ale tylko dlatego, że wisiałem bezczynnie i sam nie miałem ostatnio o czym opowiadać. Natomiast mogłem słuchać i dyskutować o codziennych wydarzeniach do woli.
Każdy z lokatorów naszej szafy, po powrocie zdawał relację. Oczywiście mógł zachować niektóre przeżycia dla siebie, ale w zasadzie nie mieliśmy przed sobą tajemnic.
Zresztą taki „tajemniczy” zostawał od razu rozpoznawany i będąc pod delikatną presją otoczenia, wcześniej czy później, wyrzucał z siebie skrywaną tajemnicę. Przeważnie dotyczyła ona nie naszego właściciela, ale własnych przeżyć związanych ze spotkaniami z mieszkańcami innych szaf.
Jak w każdym środowisku, nie obyło się bez podziałów. Jedni z nas byli starsi i uzurpowali sobie prawo do mądrości. Pewni siebie poprzez długie doświadczenie przebywania z ludźmi, pragnęli, by ich słuchano i podziwiano. Czasami rzeczywiście pomagali, ale czasem naleciałości z minionych lat tylko wystawiały ich na śmieszność.
Był też podział przebiegający przez gatunek, rodzaj materiału, nazwę firmy, to budziło respekt. Znaliśmy się na tym wszyscy i od razu wiedzieliśmy, komu należy się odpowiedni szacunek. Wiele kryteriów, o tym decydowało. Ważne było miejsce gdzie zostaliśmy wyprodukowani, materiały, jakich użyto do naszej produkcji i to, jak bardzo człowiek trudził się nad naszą ostateczną formą, a ile w tym dziele pozostawił maszynom.
Zdarzali się bufoni i aroganccy karierowicze, za którymi stały tylko buta i fatalne poliestry z okropnym wykończeniem. Chcieli nadrobić wszystko samozwańczą metką, która nic nikomu nie mówiła. Najgorsi w tym byli ci z Chin. Całe towarzystwo było międzynarodowe – Włosi, Hiszpanie, Polacy, Francuzi, Tajwańczycy … Dużo. Na szczęście porozumiewaliśmy się uniwersalnym językiem – nazywaliśmy go tekstilvoxem, ale nie odnosił się on tylko do tekstyliów, buty też go doskonale opanowały. Najłatwiej szło tym, które miały języki. Mokasyny mówiły z początku tylko po indiańsku, więc od samej podeszwy musiały uczyć się języka odzieżowego. Wiemy z opowiadań, że tylko dumne angielskie Wellingtony zachowały swój język. Były gumowe a poprzez swoją anglosaską pychę pozostały im tylko rozmowy z gumiakami rolników.
Ludzie są jedynymi stworzeniami na świecie, które muszą używać ubrań – dobrze – bo dzięki temu możemy istnieć. Chyba jakiś podświadomy lęk człowieka przed tym jak jest od nas zależny nakazał mu wymyślić coś, co utrzyma nas w ryzach i uczyni nasz świat tak samo nieprzewidywalnym, jakim jest świat ludzi. Wymyślił więc MODĘ.
Straszny mechanizm, który eliminował co jakiś czas, część mieszkańców szaf. Długo pozostawali bez używania, a później znikali bezpowrotnie.
Szansę na oparcie się modzie dawała jakość i uniwersalność. Dlatego też niektórzy z nas zasługiwali na szacunek i podziw, wprost proporcjonalny do możliwości przeciwstawiania się modzie.
Ja byłem w dobrej sytuacji, wykonano mnie z materiału zwanego jedwabiem. Rodziłem się dość mozolnie. Najpierw nitki, z których się składam wysnuły ze swoich gruczołów larwy jedwabnika. Służyły im one do budowy kokonów, ale sprytni Chińczycy już przed wiekami odkryli ich zastosowanie w służbie ludziom. Dzięki temu materiałowi należałem do elity.
Na poziomie pojedynczych nitek nie miałem żadnej świadomości. Dopiero prawdziwy ból przychodzenia na świat dotarł, gdy wszystkie moje składniki łączyły się w maszynach tkających materiał. W miarę jak stawało się mnie coraz więcej, rosła moja zdolność odczuwania i zwiększał się ból rodzenia. Nagle wszystko ustąpiło. Byłem.
Późniejsze kąpiele w różnych substancjach i barwnikach, łagodziły tylko traumę narodzin. Nie wiedziałem wtedy, kim zostanę. Tak jak przed ludzkim dzieckiem cały świat stał przede mną otworem. Moja przyszłość tak jak u ludzi była uwarunkowana miejscem, gdzie powstałem, przydatnością, tradycją i przede wszystkim przypadkiem. Moje dalsze życie zależało, mimo tych wszystkich uwarunkowań, od decyzji człowieka. Tak zostałem krawatem. Miało to, swoje zalety i wady. Zaletą było to, że ze swojego miejsca mogłem obserwować wszystko z tego samego poziomu, co człowiek. Jesteśmy wraz z plastronami, musznikami, fularami i muchami elitą, jeżeli chodzi o pozycję postrzegania. Dzięki temu nasze opowiadania i sugestie są przyjmowane zawsze z uwagą.
Zdecydowaną wadą była konieczność wiązania, to bardzo nieprzyjemne. W jego trakcie ściskano mnie i skręcano, ale po krótkim czasie przyzwyczajałem się do tego i już nie bolało.
To dziwne, ale ten ból poprzedzał moje zaistnienie w świecie poza szafą, a to sprawiało, że oczekiwałem go z niecierpliwością i pożądaniem, jak człowiek, który gotowy jest zapłacić cierpieniem za możliwość zmiany swojego życia.
Wszyscy zostaliśmy stworzeni z materiałów mogących służyć ludziom, ale nasze korzenie były zupełnie różne. Moich sąsiadów wykonano z produktów, dla których pierwotnymi składnikami było zwierzęce runo, węgiel, ropa naftowa, krzaki bawełny, lnu, i ciągle dochodziły jakieś nowości. Jednak cele, do których nas używano były różne. Ogrzać człowieka, przykryć jego brzydką w świecie przyrody goliznę, a w miarę rozwoju upiększyć ten dziwny goły wytwór Boga. O Bogu wiem z ich rozmów, nie bardzo rozumiałem jego rolę w życiu, ale wiem, że był dla nich kimś bardzo ważnym. Nigdy nie mówili o nim obojętnie. Mogli mieć różne zdania na jego temat, ale zawsze budziły one dużo emocji. Ci, którzy naigrawali się z wiary w niego, przeżywając ciężkie chwile, w strasznej panice szukali u niego pomocy. Ci, którzy wierzyli, kłócili się z nim i dziękowali mu, na przemian. Tak naprawdę to jakby dzięki niemu żyli jedni i drudzy, tak samo w niego wierząc, a tylko pozornie różnili się tak bardzo. Mogę o tym mówić, bo, my krawaty, mamy jeszcze jedną ważną zaletę, jesteśmy blisko serca człowieka. Odczuwanie go mówi nam więcej niż słuchanie.
Nie używano mnie zbyt często. Ze względu na moją pozycję przypisaną materiałowi, z którego zostałem wykonany, wyłącznie na specjalne okazje. Różnie mi z tym było. Narzekałem, że nie mogę zbyt często wychodzić, bo nie noszono mnie do codziennych zajęć, ale z drugiej strony bardzo podobało mi się to, co oglądałem i w czym uczestniczyłem, kiedy miałem już taką możliwość. Obraz świata uzupełniałem sobie opowiadaniami innych, a oni swój obraz moimi przekazami. Każdy miał swoje zadanie, by pozostali mogli ogarnąć jak największy kawałek tego, co było poza szafą. Mieliśmy informacje z różnych pór dnia, roku, z różnych miejsc i wysokości. Skarpetki opowiadały szalikowi o swoim punkcie widzenia i odwrotnie. Korzystaliśmy wszyscy, jednocześnie dobrze się bawiąc przy wykonywaniu swojego kawałka roboty potrzebnej do zaspokojenia ciekawości mieszkańców szafy.
Tylko ze skarpetkami były ciągle kłopoty. Często nie pasowało im sparowanie po praniu. Nawoływały się wtedy głośno poszukując swojej starej towarzyszki lub przebywały ze sobą już tak zadługo, że ciągle się kłóciły. Czasami też ich zapach był nie do zniesienia, wiedziały o tym i bardzo się wstydziły. Wtedy było trochę spokoju, a do zapachu jakoś się przyzwyczajaliśmy, przecież to nie ich wina. Buty skazane na życie w parach były spokojniejsze. Wiedziały, że żadna zmiana partnera nie wchodzi w rachubę, więc pogodziły się z losem i w pokorze akceptowały swoją bucią rzeczywistość. Ich zależność od siebie wymuszała współpracę i konieczność dbania o siebie nawzajem. Taka narzucona współpraca powodowała frustrację i buty często piły.
Czas w szafie upływał na opowiadaniu najnowszych przeżyć związanych z człowiekiem, obserwacją świata, komentowaniu znajomości zawartych z mieszkańcami innych szaf i różnych zasłyszanych plotek. Najwięcej plotkowała bielizna. Jej opowieści różniły się od reszty. Widziała tylko fragment życia wyrwany z całości np. spodnie widziały to, co jest dookoła i to, co widziały majtki, natomiast majtki widziały tylko same szokujące je rzeczy. Przecież odkrywano je w miejscach intymnych. Dużo z nimi pracowaliśmy, bo były przekonane, że wszystko jest tak szokujące jak one to widzą. Trapiły się bardzo swoim losem. Zamykały się w sobie i miały okresy chowania się po kątach szuflad tak, jakby chciały uciec od swojego świata. Mieliśmy też chwile, kiedy zazdrościliśmy bieliźnie, była blisko lub przekraczała granice, do których inni nie mogli się zbliżyć.
Ja w tej grze odpadałem jako jeden z pierwszych, a ona na samym końcu.
Jaka to gra? Dlaczego nazwałem to grą?
Byliśmy szafą ubrań męskich. Na zewnątrz spotykaliśmy się z naszą damską wersją. Była ona zdecydowanie bardziej urozmaicona, delikatna, bardziej kolorowa i miała w sobie coś tak dziwnie pociągającego…
Na początku myślałem, że to samo do tych ubrań odczuwa człowiek, którego ozdabiałem, bo będąc blisko jego serca czułem, co z nim się dzieje, kiedy się do nich zbliżał. Nie wszystkie budziły takie emocje. Ale to działało. Później zorientowałem się, że obiektem wzmożonego zainteresowania nie jest ubranie tylko osoba, którą ono zdobi. Jakby tego było mało, okazało się, że emocje mojego właściciela rosły w miarę jak ubrań było mniej!
Tą dziwną obserwację potwierdzili wszyscy moi sąsiedzi. Nie rozumiałem tego, ale było to faktem.
Kiedyś późnym popołudniem usłyszeliśmy kroki, otworzyły się drzwi i snop światła zalał naszą szafę. Przed nami stał nasz ludzki władca i pogwizdując wesoło wpatrywał się we wnętrze naszego domu. Późne popołudnie – pomyślałem – może mam szanse!
Taksował nas wzrokiem, dotykał dłońmi. Wreszcie wybrał koszulę w bladoniebieskim kolorze. Spojrzeliśmy na siebie z granatowym garniturem w drobniutki tenis, bo często ta właśnie koszula, ten garnitur i ja tworzyliśmy komplet. Była szansa. Ja jestem jasnogranatowy z niebieskim wzorkiem, pasuję do nich. Jestem ładny. Stanowiliśmy zgraną paczkę, często wychodziliśmy razem. Mieliśmy różne wspólne wspomnienia i przeżycia. Pamiętam jak nasz właściciel poplamił klapę marynarki i próbował ją mną wyczyścić. Efekt był taki, że obydwoje mieliśmy, z czym walczyć, pozbywając się tych plam.
Udało się, znowu ruszamy razem. Tylko to wiązanie. Podtrzymywali mnie na duchu i jakoś przetrwałem. Im szykowanie się do wyjścia przychodziło łatwiej, ale chyba lubili mnie za to, że z taką pokorą i bez żadnych narzekań znosiłem swoje przeznaczenie.
Było ciepło poszliśmy bez płaszcza i szalika. Mogłem dzięki temu oglądać ludzi na ulicy, ich ubrania i miejsca, gdzie przebywają.
Pojechaliśmy do restauracji w centrum miasta. Sala nie była bardzo duża. Zasiedliśmy przy obszernym stole. Nie miałem pojęcia co, to impreza. Śluby rozpoznawałem od razu po stroju jednej z par. To przyjęcie wyglądało na dość wystawne imieniny lub urodziny, jak to ludzie określają w swoim języku.
Przywitałem się z kolegami, jednego znałem z poprzednich wyjść. Pozostali dzielili się na rutyniarzy z których spierano nie jedną plamę i dwóch zupełnie nowych. Zdziwienie wszystkim, co się działo dookoła wyzierało z ich oblicza. Wyglądali podobnie jak ludzie z rozdziawionymi ustami na widok bankiera rozdającego pieniądze. Widać było, że poczuli się lepiej, gdy przekazaliśmy sobie pozdrowienia.
Ludzie muszą jeść i pić, żeby mogli funkcjonować i głównie właśnie na tym polegają te przyjęcia. Wiem z praktyki, że lubią przesadzać z jednym i z drugim. Szczególnie jeden rodzaj napoi bardzo ich zmienia. Najwięcej męczą się z tym buty i najbardziej na to narzekają, a jednocześnie same jak tylko mogą, o czym już wcześniej mówiłem, piją. Czasami ofiarami tych napitków są spodnie w okolicach kolan, ale jest to rzadkość.
Po przywitaniu się z męską częścią garderoby skupiłem uwagę na jej damskich odpowiednikach. Było na co popatrzeć – sukienki, garsonki, bluzki i coś, co jest mi szczególnie bliskie, różnego rodzaju dodatki: chustki, szale, opaski na włosy itp.
Przez gwar rozmów przy stole przebijała muzyka. Zawsze mile mi się kojarzyła z fajnym ludzkim rytuałem, nazywanym tańcem. Dawało to wspaniałą możliwość bliskiego kontaktu z damską odzieżą. Przy stole wszystko znajdowało się daleko, a w tańcu blisko. Siedzieliśmy z Arturem, bo tak na imię miał mój człowiek, przy stole. Widziałem jego gestykulujące ręce, wyrzucał z siebie mnóstwo słów. Pochylał się witając się ze znajomymi, innym się kłaniał skinieniem głowy lub pozdrawiał ruchem ręki. Czułem jednak w nim jakieś napięcie, oczekiwanie. Nagle jego serce na chwilę się zatrzymało, by zaraz zacząć bić jak oszalałe. Tętnice na szyi, z którymi miałem przecież bliski kontakt, nabrzmiały. Zrobiło się nam bardzo gorąco. Rozglądałem się uważnie, co takiego mogło się wydarzyć, żeby wywołać taką falę uczuć u Artura. Przecież nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Jedynym elementem wyróżniającym się z tła gwaru i spokojnego ruchu panującego wokół, było wejście do sali nowo przybyłej kobiety. Czyżby to ona tak zadziałała na Artura?Ale jak to możliwe, przecież stanowiła tylko małą częścią obrazu przed nami, a już tak mocno przykuła jego uwagę? Nie znałem wcześniej tego zjawiska. Przyjaciele z szafy opowiadali o takich przypadkach wśród ludzi. Trudno było mi to pojąć, więc tylko słuchałem, a oni też ograniczali się do ogólnych informacji.Kobieta zbliżała się do nas, Artur poderwał się z krzesła, ale zaraz zapanował nad sobą. Jego ruchy stały się powolne, jakby nonszalanckie, chciał za wszelką cenę ukryć swoje podniecenie. Prowadził jakąś grę. W miarę jak kobieta zbliżała się do nas, moją uwagę zaczęła przykuwać chustka, którą miała na szyi. Coś dziwnego stało się z moim postrzeganiem. Wszystko jakby zwolniło, całe otoczenie straciło swoją barwę. Kolory chustki wyraźnie odcinały się na czarno – białym tle otoczenia. Kontury wzorów mocno zaznaczały swoje granice. Widziałem też jej ruch – powolny, delikatny, związany z rytmem kroków kobiety, a jednocześnie przypisany do właściwości materiału, z którego został zrobiony ozdobny szaliczek.
Było mi miło i bardzo inaczej.
Artur musiał wcześniej znać tę dziewczynę, bo przywitali się pocałunkiem w policzek. Dotknąłem chusteczki, dotknęliśmy się nawzajem. Też się przywitaliśmy, nic sobie nie mówiąc. Było to dla mnie zbyt nowe i zbyt szybko się działo. Poza tym sama chwila dotyku… Tak fascynująca, że wyduszenie z siebie jakiegokolwiek słowa było już niemożliwe.
Jej materiał był intrygujący w dotyku, poprzez łagodność jedwabiu przebijała odrobina delikatnej szorstkości. Na wpół przezroczysty, zmieniał swoją przejrzystość, a ciepłe kolory dodawały jej, używając ludzkiego języka, kobiecości. Ale było coś jeszcze – zapach. Ulotny, ale nie pozwalający się ominąć, pozostawić bez reakcji. Zostawał i stawał się wspomnieniem oraz pragnieniem. Do tej pory tylko widziałem, teraz zacząłem odczuwać. Oddaliliśmy się od siebie po powitaniu, a ja próbowałem ogarnąć w osłupieniu to, co przed chwilą się działo. Patrzyłem w jedno miejsce na stole, na rybie oko na półmisku z pięknie podanym pstrągiem. Jakoś dochodziłem do siebie.
Podniosłem wzrok i pierwsze, co zobaczyłem, to uśmiech znajomego krawata. Puszczał do mnie oko i pokazywał na nowo przybyłą chustkę. Cała jego pozawerbalna gimnastyka wyrażała jedno – „Ale wpadłeś! Wszystko widziałem, ona jest super”.
Wiedziałem, że niewiele mogę zrobić, by się do niej zbliżyć. Moje przemieszczanie i miejsce gdzie się znajdowałem zależało od Artura. Mogłem, co prawda zsunąć się kiedyś z oparcia krzesła, na którym byłem przewieszony, ale to wszystko. Moje możliwości decydowania były ograniczone i dlatego wiedziałem, że muszę korzystać z każdej okazji do działania, która się przydarzy.
Artur i właścicielka chustki usiedli obok siebie. Mówił do niej – Aniu. Starali się podczas rozmowy być zwróceni do siebie, dawało mi to możliwość obcowania z moim tekstylnym cudem. Mogłem się teraz przyjrzeć dziewczynie, która korzystała z piękna chustki, wykorzystując ją do ozdabiania siebie. Dużo ozdób nie potrzebowała. Z ludzkiego punktu widzenia była bardzo ładna. Zachwycający mnie szaliczek udawał, że okrywa piękną długą szyję. Czarna sukienka z dekoltem podkreślała jej zgrabną sylwetkę, a wcięcie w nim pobudzało wyobraźnię. Pełne usta, kształtna broda, spiczasty nosek i oczy – mówiące przez cały czas, wyrażające uczucia i skupiające uwagę rozmówcy. Wszystko piękne osobno i piękne w całym obrazie tworzącym jej twarz. Szyję ozdabiał łańcuszek z wisiorkiem o egipskiej symbolice, ale zauważyłem coś jeszcze – delikatne ślady po szwach operacyjnych. Nie ukryte i nie eksponowane nadmiernie.
Kiedy się im przyjrzałem, ogarnęło mnie wrażenie pełnej prawdziwości i otwartości tej dziewczyny. Tak jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie to jestem ja, nie mam nic do ukrycia, pragnę być sobą”. Chusteczka nie miała skrywać śladów operacji, ale poprzez swoją urodę i piękno przyciągać uwagę, jakby mówiąc – „Tu jest szczerość wobec ludzi, jeżeli cię na to stać, możesz zostać moim przyjacielem, jeżeli nie, to uciekaj”.
Patrzyłem na Anię i chustkę mając wrażenie, że widzę dwie przyjaciółki, rozumiejące się, uzupełniające i szczęśliwe. Ten widok wydawał się mi bardzo kompletny. Chusteczka delikatnie przemieszczała się pod wpływem ruchów Ani, układając się naturalnie i z wdziękiem w ciągle nowej pozycji. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Musiała dostrzec moje krawatowe zbaranienie, bo odezwała się pierwsza. – Cześć, wyglądasz jakby za chwilę miał wpaść na ciebie śledź w oleju. – mówiła. – Ocknij się to pogadamy. – Już ją kochałem, a głos, jakim to mówiła! Chciałem, żeby mówiła za mnie i za siebie, pragnąłem tylko słuchać, a uchodziłem przecież za gadułę. Wyksztusiłem z siebie powitanie i z minuty na minutę odzyskiwałem mowę. Pomagała mi w tym jej autentyczność i naturalność. Nie czułem w niej żadnego napięcia czy chęci ukrycia czegokolwiek. Byłem przy niej swobodny, nie musiałem niczego udawać. Zaraziłem się tym od niej i oby nigdy nie wynaleziono na to lekarstwa.
W taki sam sposób zachowywała się Ania. Czułem jak serce Artura uspokaja się, a coraz częściej słyszany śmiech był oznaką zadowolenia i swobody. Nie rozglądałem się nigdzie, patrzyłem na, no właśnie, na kogo? Jak nazwać swoją towarzyszkę? Cisnęły mi się do głowy same zdrobnienia: szalinka, chusteczka, chustusia, aż wreszcie zapytałem. – Mogę mówić do ciebie Lusia? – Zobaczyłem zaskoczenie na jej obliczu i zaraz padło pytanie. – Skąd wiedziałeś że Ania tak do mnie mówi? – Nie wiedziałem – odparłem.- Ale to tak do ciebie pasuje. Wieczór był cudny. Tańczyliśmy, rozmawialiśmy, przytulaliśmy się do siebie na parkiecie. Tego właśnie chciała Ania z Arturem i tego pragnęliśmy my – krawat i Lusia. Gdy Artur pochylał się do Ani, by szeptać jej coś do ucha, ja robiłem to samo, po chwili podobnie rewanżowała się mi Lusia. Zawsze na takich przyjęciach widziałem wszystko, co działo się dookoła mnie. Ciekawie pochłaniałem to, co mogłem dostrzec. Starałem się wykorzystać czas przebywania poza szafą bardzo intensywnie. Nie marnować go, tylko chłonąć. Teraz robiłem to samo, z tą różnicą, że nie interesowało mnie nic poza nami – Lusią i mną.Ale czas, mimo że nie zwracałem na niego uwagi, mijał. Nadszedł moment rozstania. Długo tuliliśmy się do siebie we czworo, później wracaliśmy z Arturem, on do domu, ja do szafy, we wspaniałych nastrojach. Miałem ochotę mocno go uścisnąć z wdzięczności za to, że wybrał mnie na ten wieczór, ale biorąc pod uwagę moje umiejscowienie na Arturze i możliwe skutki tego uścisku, zaniechałem tego pomysłu.
Po powrocie do domu Artur długo stał przed lustrem z rozmarzonym wzrokiem i zdejmował mnie ze swojej szyi delikatnie, nie spiesząc się, tak by wspomnienia tego wieczoru zostały przy nim jak najdłużej. Czułem to samo i robiłem się rozlazły jak materiał na wiekowej narzucie. Garnitur i ja wróciliśmy do szafy, a koszula wylądowała w koszu do prania. Było to niedobre zakończenie wieczoru dla koszul, bo nie mogły podzielić się na bieżąco przeżyciami ze swoimi sąsiadami w szafie, ale miały swoją rolę do spełnienia. Opowiadały o wszystkim, skarpetkom i bieliźnie, które też były wrzucane do prania. Nam z kolei brakowało pikantnych opowieści bielizny. W szafie garnitur pierwszy zaczął opowiadać jak to mnie „wzięło” tego wieczoru. Pytań było mnóstwo, a mnie nie chciało się odpowiadać na żadne z nich. Udawałem, że jestem zły na garnitur, ale tak naprawdę byłem zadowolony, że opisywał to wszystko. Czuło się w jego słowach lekką przyjacielską zazdrość i chęć przeżycia tego samego. Ten nastrój udzielił się całej szafie. Było miło, miałem akceptację, doceniano mnie. Powoli odpływałem.
Rano bardzo wcześnie Artur wskoczył w dawno nieużywany strój sportowy i podśpiewując” Naprawdę, jaka jesteś nie wie nikt”, wystrzelił gdzieś z domu. Przez ten wczorajszy wieczór wydał się mi bliższy. Miałem wrażenie, że coś nas łączy. Zdawałem sobie sprawę, że on nigdy mi się tym samym nie odwzajemni, ale i tak było to bardzo przyjemne uczucie. Myślałem o Lusi. Trochę odpocząłem i oceniałem swoje możliwości następnego spotkania się z nią. To, że znowu zostanę wybrany na randkę Artura i Ani w najbliższym czasie było mało prawdopodobne. Jeżeli znowu się spotkają, a wszystko na to wskazywało, to już nie w tak eleganckich warunkach, do których mnie wykorzystywano. Pewnie nawet gdyby one zaistniały, to Artur nie będzie występował w tym samym garniturze i krawacie. Ania mogłaby wtedy sobie pomyśleć, że ma tylko jeden taki zestaw. Ona też postara się za każdym razem wyglądać inaczej, jeżeli jej pragnieniem będzie wzbudzenie zainteresowania Artura. Schemat był mi dobrze znany, ale nigdy nie dotyczył mnie tak mocno. Wcześniej się nie zastanawiałem, jakie mogą być opcje i jaki ja mogę mieć wpływ, żeby przyspieszyć moment założenia mnie przez Artura.
Na wieszaku krawatowym było nas pięciu, ale tak naprawdę Artur używał tylko trzech. Z pozostałych dwóch jeden to, dziwak zakończony gumką, którą wkładało się pod kołnierzyk, ozdobiony wizerunkiem baletnicy w tanecznej figurze. Wesołek i prześmiewca, nieużywany, żył tylko opowiadaniami zasłyszanymi w szafie. Był przedstawicielem krawaciego kiczu, obraz piękna jest umowny i trzeba mieć odniesienie do tego, co jest umownie brzydkie, więc był nam bardzo potrzebny. Drugi z rezydentów to stary, czysto poliestrowy, grubo tkany krawat o mdłych i niezdecydowanych kolorach. Darzyliśmy go wielkim szacunkiem. Opowiadał nam o młodych latach Artura, to jego pierwszy krawat. Miał duże doświadczenie, bywał w różnych szafach. Opowiedziałem kolegom o moich rozterkach. Stary krawat odpowiedział. – Znam ten ból, przeżywałem to samo, zastanówmy się jak możemy ci pomóc. – ciągnął spokojnym głosem i zaproponował taki plan. – Musimy dla dobra kolegi stać się bezużyteczni na następne wyjście krawatowe Artura. – tłumaczył stary krawat. – Ja i model z baletnicą odpadamy, więc wy – tu zwrócił się do dwóch pozostałych kumpli. – Musicie się zastanowić jak na krótko zniechęcić Artura do używania was.
Koleś bordowy w jasnobeżowe wzorki od razu podchwycił temat – Mam plamę, którą skrzętnie ukrywałem, może uda się mi wyeksponować ją na tyle mocno, że to zniechęci Artura do wybrania właśnie mnie. Pozostał jeszcze jeden, bardzo ładny, wykonany z doskonałego cienkiego jedwabiu, łagodnie zielono – seledynowy kumpel. Znał swoją wartość, ale był normalnym krawatem, więc chciał pomóc. Zaproponował – Ze względu na swój materiał jestem bardzo cienki i śliski. Jeżeli mi pomożecie zsunę się z wieszaka i postaram schować na dnie szafy. – zakończył. Zatkało mnie.- Naprawdę zrobisz to dla mnie? – zapytałem.- Jasne. – odpowiedział. – Przecież wiem, że jak będzie taka potrzeba, to też mi pomożecie. Z naszego rodzaju galanterii były jeszcze, plastron i fular. Oni nic nie mogli zrobić, byli zapakowani w pudełka z przezroczystym przykryciem, dzięki czemu wszystko widzieli i słyszeli, odpowiedzieli tylko – Trzymajcie się.
Zadowolony z tego planu był też garnitur w tenis, miał nadzieję na wspólne wyjście.
W realizacji ukrycia jedwabnego pięknisia pomógł nam sam Artur. Gdy wrócił do szafy po ubrania, otworzył drzwi i delikatnie spowolnionym ruchem pogłaskał klapę garnituru a mnie położył na dłoni nie zdejmując z wieszaka i głaskał kciukiem moje wzorki. Wspominał poprzedni wieczór. Było dobrze. Puszczając mnie z dłoni i przesuwając ją do góry naruszył stabilność wieszaka. Wykorzystał to mój przystojny kolega i, nie starając się zachować równowagi, runął w dół szafy, krzyknął tylko z dołu. – Jest w porządku, odpocznę tu trochę w innej pozycji, powodzenia.
Pozostało tylko cierpliwie czekać. Przez pierwsze dni wpatrywałem się w drzwi szafy i za każdym otwarciem przeżywałem nadzieję, a później rozczarowanie. Robiło się niewesoło. Czułem się coraz gorzej i przestałem rozmawiać. Denerwowałem się na wszystkie hałasy wewnątrz szafy, bo zakłócały mi nasłuchiwanie odgłosów z zewnątrz. Zacząłem tracić nadzieję, a ciągłe napięcie stawało się tak nieznośne, że chciałem przestać żyć.
Artur wyglądał na zadowolonego. Chodził pewnym krokiem pogwizdując lub podśpiewując. Biegał, trenował, dbał o siebie, tym bardziej zdziwiło nas, gdy w szafie wylądowała nowa koszula, ale nie była zapakowana tak jak każda, która po raz pierwszy pojawia się w szafie i nie miała metki. Nowe koszule są zawsze bardzo zagubione, jest to ich pierwsza szafa i nic nie wiedzą o życiu. Stanowią wtedy bardzo dobre pole do zrealizowania naszych altruistycznych ambicji. Pomagamy im i prowadzimy w nieznany świat, dzieląc się naszym doświadczeniem. Nie dotyczy to tylko koszul, ale wszystkich nowo przybyłych.
Okazało się, że do nowego nabytku Artura słowo „ nowa” nie pasowało, ona była używana. Używana sportowa koszula! Co się stało? Taki kryzys finansowy? Ale przecież nie było widać po jego zachowaniu, że coś się pogorszyło. Ta niby – nowa mieszkanka naszej szafy wszystko nam wyjaśniła. Opowiadała o pewnych sklepach, gdzie można kupić ciuchy i buty już wcześniej używane. Z jej relacji wynikało, że są one obecnie bardzo modne i ich klienci wcale nie muszą mieć kłopotów finansowych. Nasza szafa była jej trzecim domem, a jej opowiadań wszyscy słuchali bardzo uważnie. Ja mało słuchałem. Myślałem o Lusi i było mi ciężko. Chwilami nawet żałowałem, że ją spotkałem. Gdyby nie było tego wieczoru, nie byłoby tęsknoty i oczekiwań z nim związanych.
Dowiedziała się o moich problemach bywała w świecie koszula i od razu wypaliła.
– O, zakochany, ale masz fajnie.- Na moją ripostę, że lepiej, żeby to nigdy się nie wydarzyło, odpowiedziała. – Czy lepiej było przeżyć te wspaniałe chwile i mieć nadzieję na następne spotkania? Czy uciekać od uczuć i chować się przed możliwością ich przeżywania? – zapytała i ciągnęła dalej – Oddaj mi to, co przeżyłeś, a ja chętnie wezmę na siebie twoje cierpienia, zgadzasz się? Trafiła mocno. Nigdy bym nie oddał tamtych chwil. Tak też odpowiedziałem. Przestałem się już tak mocno od tej chwili oszukiwać. Uprościłem to, co przeżywałem. Chciałem być blisko Lusi, ale dla dobra tej miłości nie żyć oczekiwaniami, tylko zaakceptować swoje miejsce i czekać, wiedząc, że na resztę nie mam wpływu.
Przybycie wcześniej używanej koszuli jako nowej wywołało jeszcze jedną bardzo ciekawą i budującą dyskusję. Do tej pory stare ubrania lądowały gdzieś jako szmaty, były niszczone, palone, a przed tym używane do sprzątania itp. Przerabiano nas na papier i wiele innych rzeczy, ale nigdy się nie odradzaliśmy. Znikaliśmy. To, że możemy być w takim sklepie, a później dostać drugie życie było czymś nowym i wspaniałym.
Przybycie nowego lokatora naszej szafy wprowadziło wiele zamieszania, wzbudziło dużo uczuć i emocji. Mimo woli zacząłem w tym uczestniczyć. Złapałem się na tym, że nie myślę już bez przerwy o Lusi. Wcale przez to moje uczucie do niej nie było mniejsze, stało się jakby dojrzalsze, pełniejsze. Poczułem satysfakcję i pewność siebie. Chwila zauroczenia przechodziła w fazę miłości. Zauroczenie było ślepe, miłość otwierała mi oczy i pozwalała prawdziwie przyjmować rzeczywistość. Nagle poczułem wiarę w siebie i dzięki temu mogłem dać komuś przy moim boku poczucie bezpieczeństwa. Chyba nie na darmo jakaś siła trzymała mnie teraz w tej szafie. Wcześniej nie byłem gotowy do pewnych działań. Do tej pory wszystko przypisywałem przypadkowi, teraz czułem, że jest coś, co temu przypadkowi pomaga. Powodowany uczuciami mogę podejmować działanie i kierować do pewnego momentu swoim życiem. Z pozostałą częścią, na którą nie mam wpływu muszę się pogodzić, bo nie jest zależna już od moich decyzji i działań. Tylko, od kogo biorą się te uczucia? Niektórzy ludzie mówią, że od Boga. Ci, którzy tak twierdzą są spokojniejsi i częściej się uśmiechają. Inni przekonują, że pierwsza zawsze jest myśl wynikająca z biochemii ludzkiego mózgu. Ale coś jest w tej teorii niespójnego, bo zapewniając o tym, stają się agresywni tak, jakby chcieli przykryć głęboko skrywane wątpliwości co do tego sposobu myślenia.
Słyszałem też, że – „przypadek jest tylko jeszcze jednym nie wyjaśnionym zjawiskiem”.
To problemy ludzi, ja czułem się już dobrze. Przestałem użalać się nad sobą, że lepiej było tego nie przeżywać, by potem nie cierpieć. Zobaczyłem w tym, co mogłem poczuć przebywając z Lusią, dar i spełnienie życia. Można uciekać od tego całe życie mając zakorzeniony lęk przed odrzuceniem lub przed niemożnością zrealizowania idealnego związku i rezygnować z miłości, ale to tak, jak nie żyć. Zrozumiałem, co znaczy słowo „wegetacja”. Wcale nie odnosiło się ono do braków materialnych, ale do ubogości życia duchowego.
Artur wybierał różne ubrania. Raz nawet, od czasu tamtego przyjęcia, wyjście miał garnitur w tenis. Dopytywałem go później, czy nie widział Lusi, ale opowiedział tylko o jakimś nieciekawym spotkaniu w męskim gronie. Aż zaczął się pewien niespokojny dla Artura wieczór. Można było zauważyć, że mocno coś przeżywa. Zostawił otwarte drzwi do szafy i krzątał się po pokoju wykazując duże niezdecydowanie. Szykował się do czegoś bardzo ważnego i wymagającego odwagi, przystawał czasami zamyślony, patrzył przez okno, słuchał muzyki. Wyglądało to tak, jakby żegnał się z jakimś etapem swojego życia. W pewnej chwili przeszedł do działania, nie zastanawiając się nawet przez moment, zdecydowanym ruchem wyjął z szafy garnitur w tenis, koszulę i mnie. Taki sam zestaw jak na pamiętnym przyjęciu. Spryskał się podwójną porcją męskich perfum, upchnął w kieszeni spodni małe pudełeczko i ruszyliśmy. Byłem tak podekscytowany, że nawet wiązanie nie zrobiło na mnie wrażenia.
Dotarliśmy do eleganckiej restauracji. Artur usiadł przy zarezerwowanym stoliku, na którym były dwa nakrycia. Wszystko pachniało wystawną randką. Zapłonęły świece.
Analizowałem z lękiem tą sytuację, jeżeli pojawi się Ania, to mam duże szanse, jeżeli nie teraz, to w przyszłości spotkać się z Lusią. Natomiast, jeżeli pojawi się inna kobieta, to koniec marzeń i pozostanie gorzka akceptacja rzeczywistości. Dzieliłem się swoimi myślami z koszulą, kiedy poczułem jak serce Artura zaczęło łomotać niczym młot pneumatyczny. Spojrzałem szybko w kierunku drzwi, a tam stała Ania, machała do nas ręką a w rytm jej ruchów poruszała się na jej szyi Lusia. Ania była ubrana tak samo jak podczas pierwszego spotkania. Podeszła zdecydowanym krokiem do stolika, Artur poderwał się i przywitaliśmy się czule, on z Anią, a ja z Lusią. Usiedliśmy, nie mogłem oderwać od niej wzroku. Dzieliła nas odległość niewielkiego stolika, ale nie przeszkadzało to nam rozmawiać. Opowiadaliśmy sobie o naszych tęsknotach i pragnieniach. Chcieliśmy powiedzieć szybko i jak najwięcej, bo nie wiedzieliśmy, ile mamy na to czasu. Okazało się, że Ania, wybierając swoje ubrania rozmawiała z nimi. Nie było to po raz pierwszy, często to robiła. Mówiąc do siebie, prowadziła z nimi niby – konwersację, stąd Lusia wiedziała, że strój Ani jest taki sam jak na pierwszym spotkaniu na życzenie Artura. Obserwowała też od rana napięcie Ani podobne, jakie przejawiał Artur. Rozmawiając ze sobą, mało zwracaliśmy uwagi na naszych właścicieli. Nagle zaczęło dziać się coś odbiegającego od standartowych zachowań przy takich spotkaniach. Artur wstał i wyjął z kieszeni pudełko. Otworzył je, w środku był pierścionek. Oczy Ani zrobiły się jeszcze większe niż były w rzeczywistości, a twarz i szyja zaczerwieniły się lekko. Jej oczy, teraz szkliste i przykryte mgiełką, tak samo jak cała twarz, wyrażały zakłopotanie, ale zaskoczenia tam nie było. Jej mina zmieniła się, gdy Artur zapytał czy chciałaby zostać jego żoną. Pojawił się uśmiech i łzy. Wpatrywałem się w czasie tej sceny w twarz Ani, ale to, co malowało się na twarzy Artura było podobne, jak opowiadała mi później Lusia.
Szampan, pocałunki, szepty, pieszczoty, tak wyglądała kolacja i powrót do domu. Do domu Artura! Lusia była ze mną. Po powrocie ja byłem zdejmowany przez Anię, a Lusia przez Artura. Wtedy Ania zrobiła coś, co nigdy nie przyszłoby nam do głowy, zawiązała Lusię wokół mnie mówiąc – Zobacz jak pięknie razem wyglądają, niech zostaną naszym talizmanem. Są z nami od początku, może przyniosą nam szczęście – dokończyła.
Byliśmy w takim uścisku, w jakim za chwilę znaleźli się nasi ludzcy właściciele. Czy mogło wydarzyć się coś lepszego?
Bałem się tylko, czy nie jest to chwilowy kaprys i zaraz wszystko nie wróci do starej normy, czyli obydwoje do osobnych szaf. Ale następnego dnia rano wylądowaliśmy z Lusią w szufladzie razem, bez próby oddzielania nas od siebie.
W szafie Artura zrobiła się prawdziwa rewolucja, przybyło pełno damskich ubrań, bielizny i butów. Zaczęło się nowe życie nie tylko dla naszej dwójki, ale dla wszystkich. Niesnaski, kłótnie o terytorium i plotki. Pełno uczuć i emocji, które stanowiły koloryt życia. Wszystko tętniło i pulsowało, zachłystywaliśmy się nowymi wrażeniami. Lusia i ja mogliśmy to wszystko obserwować i uczestniczyć w tym wspaniałym zamieszaniu z otwartej półki, gdzie cały czas przebywaliśmy razem. Nie byliśmy bez przerwy związani węzłem. Mieliśmy swoje wyjścia, – wspólne i osobne oraz obszary życia, które przeżywaliśmy we dwoje albo zupełnie indywidualnie. Wspaniale czuliśmy się w roli talizmanu, którą przypisała nam Ania. Czasami lądowaliśmy na stole przy kolacji, będąc przypomnieniem początku uczucia pomiędzy Anią i Arturem. Chyba pomagało to im wychodzić z kryzysowych sytuacji.
Było nam dobrze, chociaż i nas nie omijały różnice zdań i dąsy. Mieliśmy wielu przyjaciół, ale co najważniejsze byliśmy przyjaciółmi dla siebie.
Nasze dalsze przygody? Może trochę później?
TOMASZ KOT